wtorek, 25 lutego 2014

Poranne pytanie, które poraża prostotą

Przez długi czas w swoim życiu, gdy wstałem rano i przygotowałem do dnia i ruszałem w podróż przez niego, poza długą listą tego, co mógłbym zrobić, miałem mglisty obraz co chcę osiągnąć. Zazwyczaj zabierałem się za pierwszą aktywność, która się na mnie "rzuciła", a później dzień już biegł od aktywności do aktywności i kończył pewnym bliżej nieokreślonym niezadowoleniem z siebie.
Znacie to?
Skupienie na tym co pilne z przerwami na pocztę, facebooka i "znieczulacze".

Od długiego już czasu robię inaczej i szczególnie jedna rzecz mnie zadziwia.
Teraz, gdy rano jestem gotów do działania, to zanim zabiorę się za jakąkolwiek aktywność (chyba, że bardzo pilną!) siadam i odpowiadam sobie na parę pytań. Często nawet zapisuję te odpowiedzi. Jest poranek, popijam dymiącą herbatkę i pytam... Jedno z pytań brzmi: "co jest dzisiaj najważniejsze?"

Mogę sobie zadawać pytanie o zaplanowane wydarzenia, o to co jest pilne, ale to pytanie o rzeczy najważniejsze zupełnie mnie zadziwia. Spróbujcie przez parę dni zrobić taki eksperyment i przed zabraniem się za jakiekolwiek działanie odpowiedzieć na pytanie o to, co jest w danym dniu numerem jeden. Może też numerem jeden, dwa i trzy. Jeśli ten dzień miałby się skończyć, a TO się nie wydarzy, to uznam to za porażkę.

Czasem mam zaplanowane pięć albo więcej wydarzeń danego dnia. O 10 rano prowadzę krótki trening. O 13 mam spotkanie. O 15 mam zadzwonić i zapytać o stan zamówienia. O 17 kolejne spotkanie. Mam długaśną listę zadań do zrobienia, zamkniętą w projekty, posortowaną i niby panuje porządek, ale to jedno pytanie odwołuje się nie do tego, co zaplanowane, co pilne, ale do tego co ważne, co pcha moje życie do przodu, co je rozwija i co wynika z serca.

Czasem patrzę na tę listę pięciu wydarzeń, na trzy pilne zadania i dziesięć za które mógłbym się zabrać, ale zamyślę się na chwilę i po dziesięciu sekundach znam odpowiedź. Dziś najważniejsze może być pokazać mojej żonie jak bardzo ją kocham. Zadzwonić do trzech moich starych znajomych, których już długo nie widziałem. Podjąć decyzję, którą już zbyt długo odwlekam.

Czasem sobie myślę, że cała tak zwana "dobra organizacja" polega na tym, że nasze życie jest wypełnione aktywnościami, które są ważne, które my wybraliśmy jako rozwijające nas, nasze firmy i nasze relacje, a nie które się nam przytrafiły, czy spadły na nas jako pilne. Oczywiście nie można ich uniknąć, ale pytanie brzmi: co ważnego wydarza się pomiędzy nimi?

środa, 19 lutego 2014

(Po)zostać sobą - Historia Gabrysi

Masz takie rzeczy, których żałujesz, że zostały za Tobą, w przeszłości? Może warto do nich wrócić albo się za nie zabrać? Zastanawiasz się, czy warto?
Zapraszam do przeczytania historii Gabrysi, która pokazuje, że warto. I że to wielka przygoda!
(a Gabrysi dziękuję za całą inspirującą korespondencję i za napisanie swojej historii!)

*** 

Gabrysia Judka

Doświadczyłam w życiu wiele dobra. I mam wiele powodów do bycia wdzięczną. A ponieważ muzyka jest sporą częścią tej radości, dziś trochę właśnie o niej.

Myślę że muzyka towarzyszyła mi od najmłodszych lat. Odkąd sięgam pamięcią, odwracałam zabawkowe kręgle i - ile sił w płucach, śpiewałam przedszkolne przeboje. Śpiewanie jak rozpoczęło się we wczesnym dzieciństwie tak trwa do dziś, przybiera tylko różną przynależność zespołową.

Do grania nikt mnie nie namawiał. Pierwsza pojawiła się gitara. Kiedy ktoś pyta mnie kiedy i jak nauczyłam się na niej grać, nie znam odpowiedzi. Był czas (gdzieś okolice gimnazjum), że po prostu brałam ją do ręki i wyczyniałam na niej niestworzone rzeczy. Dziś już tak nie potrafię, zostały archiwalne nagrania :)

Pomysł grania na instrumencie smyczkowym pojawił się nieoczekiwanie rok po maturze (!). Pamiętam że na jednym z wyjazdów wakacyjnych wzięłam do ręki skrzypce, i brzmiało. Wow! Pomyślałam o prywatnych lekcjach, ale któregoś wieczoru przyszedł mi do głowy pomysł o pójściu do szkoły muzycznej. 20-letnia dziewczyna, nie znająca nut, ze średnim pojęciem o muzyce poważnej, miałam się porwać na rozpoczęcie nauki gry na skrzypcach. Postanowiłam spróbować. Do 21 roku życia można zdawać egzaminy wstępne na II stopień PSM, jednak trzeba wykazać się umiejętnościami i wiedzą z sześciu lat stopnia pierwszego. Jak z teorią poszło gładko, tak z graniem było trudniej. W ciągu dwóch tygodni nauczyłam się grać ze słuchu koncert a-moll Bacha. I to z kasety jeszcze :)  Do dziś z uśmiechem nauczyciel wypomina mi ten egzamin i pytania: w jakiej grasz pozycji? -nie wiem. Jaka to nuta? -nie wiem. Jaki to klucz? -nie wiem. Nie wiem nic ale chcę!

Przyjęto mnie na altówkę. Pamiętam to uczucie – ogromnej radości i świadomości że oto zaczyna się najlepszy fragment dotychczasowego życia. Wiedziałam że będzie trudno. Że palce już nie te.. Normalnie dzieci zaczynają naukę gry na instrumencie razem z podstawówką, czy warto?.. Niosła mnie jednak chęć spełniania marzeń i determinacja. Komisja dawała mi dwa tygodnie. Chodziłam sześć lat, a dyplom zagrałam na piątkę z koroną.

Nie było jednak łatwo. Grania, czytania, śpiewania z nut, pisania dyktand – wszystkiego uczyłam się od podstaw. Spędzałam mozolne godziny nad materiałem podczas gdy rówieśnikom z klasy przychodziło to z ogromną łatwością. Wiele miesięcy zajęło mi wyleczenie się z porównywania z innymi, młodszymi ode mnie o kilka lat (!) dzieciakami które wyczyniały cuda na instrumentach, podczas gdy ja wspinałam się powoli do góry. Pamiętam zdziwienie ówczesnego dyrektora PSM na moim pierwszym egzaminie z grania. Kłócił się, nie chciał mi wierzyć że gram dopiero 3 miesiące.. Pamiętam też epizod z wibrowaniem. Ponieważ altowiolistów zawsze jak na lekarstwo, po 3 miesiącach grania wrzucono mnie w szkolny kwartet. Graliśmy kolędy. Nauczycielka w pewnym momencie z pełnym żalu głosem krzyczy: ale ty wibruj altówka, wibruj!! A ja stłumionym głosem zza altówki: pani profesor, ale ja nie umiem.. :) Dwa tygodnie później już umiałam.

Miałam też dużo szczęścia. Trafiłam pod skrzydła bardzo dobrych pedagogów, zarówno z przedmiotów teoretycznych, jak i grania. Nauczycielowi altówki nie potrafię wyrazić wdzięczności. Bo celem jego nauczania nie było jedynie interpretowanie utworów czy dobre granie techniczne. Nauczył mnie tworzyć z altówką całość, angażować się, wyrażać siebie przez muzykę. Najbardziej wryły mi się w pamięć lekcje kiedy gram, słyszę że nie wychodzi, a nauczyciel odkłada mój instrument i pyta `Gabi co jest`. Pokonaliśmy razem wiele wewnętrznych barier a uwieńczenie sześciu lat wspólnej pracy – czyli solowy dyplom, był ukoronowaniem jego pedagogicznego wysiłku i mojego regularnego ćwiczenia.

Czas szkoły muzycznej był okresem niezwykle intensywnym. Zajęcia w niej odbywały się niemal codziennie popołudniami. Oprócz tego pracowałam, udzielałam korepetycji, chodziłam na angielski i studiowałam w weekendy. A grać trzeba było dużo, kilka godzin dziennie. Grałam więc gdzie popanie: u znajomych, na studiach, w szkole, w górach.. Moi znajomi powyjeżdżali za granicę, pozakładali rodziny, własne firmy.. a ja biegałam do szkoły z instrumentem :) Nie żałuję ani chwili. Mimo tego iż nieraz po altówce lały się łzy, cenne godziny spędzone przy instrumencie zaowocowały, a ja cieszę się dziś z tytułu zawodowego muzyka.

Jestem przekonana że nie warto rezygnować z marzeń ani odkładać ich na później. I nigdy nie jest za późno na ich realizację. Każdy wysiłek przynosi owoc, a wiele możemy stracić wskutek tego, że przedwcześnie uznamy coś za stracone. A uczucie spełnienia jest jednym z piękniejszych jakie doświadczyłam.

Na koniec dodaję film z corocznego koncertu Gliwiczanie-Gliwiczanom z roku 2012, podczas którego miałam zaszczyt zagrać jedną z części mojego dyplomowego koncertu – I cz. Koncertu c-moll Jana Christiana Bacha. Z dedykacją dla wszystkich ludzi małej wiary - warto!


wtorek, 11 lutego 2014

Potknięcia i porażki

Najlepsze co przydarza mi się w prowadzeniu tego bloga to Wasze komentarze i wiadomości. Ostatnio było tego więcej niż zwykle i jestem Wam ogromnie wdzięczny. Czasem miewam słabe momenty albo angażuję się i "odpływam" w inne aktywności, ale konkretni ludzie i ich historie przypominają mi, że warto to (pisanie i nagrywanie) uprawiać. Dziękuję!

Ostatnio trzymam się tematu potknięć i porażek. Niby takie zwykłe słowa i zanurzone w codzienności wydarzenia, ale w każdym powodują co innego. Wielu mężczyzn i wiele kobiet nie podejmie wyzwań, nie spełni swoich marzeń, nie zawiąże wspaniałych relacji, nie z powodu ich wielkości, czy niemożliwości ich osiągnięcia, ale z powodu strachu przed porażką. Często to nie cel jest przerażający, tylko następny krok.

Kiedy się potykamy, przez krótką chwilę istnieje przestrzeń, w której na rozdrożu wybieramy, czy droga zaprowadzi nas do zwycięstwa, czy do porażki. Spróbuj następnym razem, kiedy się potkniesz, kiedy coś Ci nie wyjdzie, kiedy powiesz o jedno słowo za dużo potraktować to jak zwykłe potknięcie. Dopóki całym ciężarem nie runiesz na ziemię i się nie umorusasz, możesz wygrać. To często Twój wybór, nie poddawaj się za szybko.

Dziękuję Gabrysi za podesłanie filmu z angielskiego X-Factora, który świetnie pokazuje tę napiętą przestrzeń między potknięciem, a porażką. Życzę Wam, żebyście właśnie tak rozwiązywali swoje potknięcia!



piątek, 7 lutego 2014

Kubica znowu w rowie i za to go podziwiam

Przyznam się do czegoś. Kiedy robię jakąś rzecz, szczegolnie na lub w pobliżu komputera, staram się kompletnie odciąć od oglądania internetu, fejsbuki przestają istnieć i chcę się w 100% zaangażować w to, co robię. W końcu napisało się książkę o multitaskingu, więc sprawa jest poważna! :)

Są jednak pewne wyjątki. Parę postaci mnie po prostu intryguje, a Robert Kubica jest jednym z nich. W ogóle mam słabość do pasjonatów, do ludzi którzy po prostu całym sobą kochają to, co robią i nie muszą o tym mówić - to widać.

Dzisiaj więc korciło mnie, żeby śledzić co tam dzieje się w rajdzie Szwecji. Kubica ma prawie zerowe doświadczenie w rajdach na śniegu, bo przecież w Formule 1 śniegu na torach nie ma! To, co mi w nim imponuje to to, że on ciągle się uczy. Pewnie lubi wygrywać, fajnie jest przyjeżdżać w czołówce. Jeszcze fajniejsze jest oglądać, jak on mknie, jak eksperymentuje i bawi go samo jeżdżenie i bycie coraz lepszym.

Jeździł w F1, ale połamał rękę. Więc zaczął jeździć w pomniejszych rajdach, potem w rajdówkach WRC2, a teraz w regularnym WRC, gdzie jeździ się po wszelkich możliwych nawierzchniach, zupełnie innymi autami. I co? On znowu się uczy, znowu jest coraz lepszy. Raz dachowanko, innym razem kończy w rowie, a dzisiaj rzuciła się na jego auto zła zaspa przez co stracił chyba z 10 minut. A facet prze do przodu, wyciąga lekcje i idzie dalej.

Są ludzie, którzy mówią, że znowu dachował, że znowu drzewo, że znowu nie skończył rajdu. Ile odwagi trzeba mieć, żeby takie rzeczy mówić? A ile odwagi wymaga, by wyciągnąć z tego lekcję, a nie traktować tego jak porażki? (ten motyw chyba ostatnio często się u mnie przewija!).

Sporo ludzi myśli kategoriami "nie wygrał" albo "znowu mu się nie udało". Ależ właśnie się udało. Każdy kolejny rajd to frajda. To super lekcja. Nowe doświadczenie. On ma coś wspaniałego - sama nauka i jeżdżenie już jest nagrodą, nawet jeśli nie stoi na podium. Chciałbym, żeby więcej ludzi tak miało! Żeby cieszyła nas droga do celu, nauka po drodze, a nie sam cel i fakt dotarcia na miejsce. Wtedy nie cieszą nas rzadkie momenty, gdy osiągamy swoje odległe, a czasem nierealne cele, ale każdy krok, który do nich prowadzi.

Lubię takich wariatów, szczególnie jeśli kochają to co robią. Robert kibicuję Ci całym sercem. Bo ludzie będą biadolić, będą z Tobą i będą Cię opuszczać w zależności od tego, czy Ci wychodzi, czy nie. W dziedzinie odwagi próbowania nowych rzeczy i ciągłego wyciąga wniosków mi po prostu imponujesz. Rób tak dalej, bo chociaż mój samochód ma mniej koni mechanicznych niż niektóre motory to na tą jazdę patrzy się z przyjemnością (i zapartym tchem).

Zobaczcie zresztą sami nocny przejazd Kubicy:



Na facebooku za to, na jego oficjalnym profilu, można zobaczyć trening do rajdu Szwecji.




czwartek, 6 lutego 2014

Coś wzruszającego na start Soczi 2014

To już jutro.
Zaczynamy Igrzyska Olimpijskie w Soczi!

Zawsze, gdy widzę tych ludzi, którzy współzawodniczą, robią zupełnie niesamowite i niezwykłe rzeczy, przy których jazda na nartach, łyżwach, skoki i piruety wydają się nadzwyczajnie proste - myślę sobie o tych długich godzinach, które ktoś od dziecka spędził na treningach, na upadkach.
Ile razy byli blisko tego, by się poddać? Ile razy musieli potwornie się napracować, żeby coś osiągnąć?

Czasem wydaje się, że oni osiągnęli coś wyjątkowego - nie ma już "porażki", jest "lekcja".
Chciałoby się, żebyśmy w zachwycie oglądali ich wyczyny, a nie komentowali przed telewizorem, jak można to było zrobić lepiej...
A tymczasem krótka i wzruszająca historia o tym, jak sportowcy "dojrzewali" do igrzysk w Soczi :)


wtorek, 4 lutego 2014

Znaleźć swoją pustynię

Był taki czas w moim życiu, że odszedłem od kościoła, a już po dwudziestce "(na)wróciłem", byłem w paru małych wspólnotach i od paru lat należę do Ewangelicznego Kościoła Metodystycznego (który jest kościołem protestanckim!).

Zdarza mi się tam czasem stanąć na mównicy i powiedzieć parę słów. Tak się akurat wydarzyło, że ostatniej niedzieli znów mówiłem, i to w temacie, który jest mi bardzo bliski, a jednocześnie bolesny.

Zapraszam do wysłuchania historii o tym, jak poszukujemy swojej pustyni i czemu przed nią uciekamy. Pół godzinki - wystarczy wejść na stronę kazania i bezpośrednio na stronie można odsłuchać "znajdź swoją pustynię".

Temat rodził się na wskutek moich ostatnich przemyśleń o "odśmiecaniu" życia, o którym pewnie wkrótcę więcej napiszę. A tym razem zamiast paru słów, chcę Ci zabrać aż pół godziny. Owocnego słuchania!

Blog udomowiony

Bloguję już jakiś czas, ale wciąż było dla mnie ogromnym trudem, żeby ot tak, po prostu, napisać nowego posta. Potrzebowałem czegoś, co byłoby "udomowione". Miejsce w którym mógłbym szybko napisać coś nowego bez przesadnego kombinowania.
Postanowiłem więc przesiąść się na blogspot.

Będę tu pisał zupełnie tak jak kiedyś. Tylko jeden wordpress do administrowania mniej. No i sznurki do znajomych blogów będzie łatwiej dodać :)

Mam nadzieję, że będę pisał częściej i bardziej od serca. Oleję SEO, czytalność, a będę po prostu pisał dla tej garstki ludzi, która pisze czasem do mnie i mówi, że te różne słowa są dla nich ważne.
Dziękuję Wam! - parę razy już miałem poważne wątpliwości, czy w ogóle blogować dalej, ale żywi ludzie dla których te słowa coś znaczą tak naprawdę są dla mnie paliwem, a nie cyferki oglądalności.

Do usłyszenia wkrótce - przede mną parę eksperymentów z blogspotem i mam nadzieję z czasem się rozpędzę i będę pisał o odkrywaniu siebie, dogadywania z innymi, produktywności i osiąganiu celów. Chcę pisać po prostu o swoim życiu i jak te różne zasady się w nim stosują.