środa, 19 lutego 2014

(Po)zostać sobą - Historia Gabrysi

Masz takie rzeczy, których żałujesz, że zostały za Tobą, w przeszłości? Może warto do nich wrócić albo się za nie zabrać? Zastanawiasz się, czy warto?
Zapraszam do przeczytania historii Gabrysi, która pokazuje, że warto. I że to wielka przygoda!
(a Gabrysi dziękuję za całą inspirującą korespondencję i za napisanie swojej historii!)

*** 

Gabrysia Judka

Doświadczyłam w życiu wiele dobra. I mam wiele powodów do bycia wdzięczną. A ponieważ muzyka jest sporą częścią tej radości, dziś trochę właśnie o niej.

Myślę że muzyka towarzyszyła mi od najmłodszych lat. Odkąd sięgam pamięcią, odwracałam zabawkowe kręgle i - ile sił w płucach, śpiewałam przedszkolne przeboje. Śpiewanie jak rozpoczęło się we wczesnym dzieciństwie tak trwa do dziś, przybiera tylko różną przynależność zespołową.

Do grania nikt mnie nie namawiał. Pierwsza pojawiła się gitara. Kiedy ktoś pyta mnie kiedy i jak nauczyłam się na niej grać, nie znam odpowiedzi. Był czas (gdzieś okolice gimnazjum), że po prostu brałam ją do ręki i wyczyniałam na niej niestworzone rzeczy. Dziś już tak nie potrafię, zostały archiwalne nagrania :)

Pomysł grania na instrumencie smyczkowym pojawił się nieoczekiwanie rok po maturze (!). Pamiętam że na jednym z wyjazdów wakacyjnych wzięłam do ręki skrzypce, i brzmiało. Wow! Pomyślałam o prywatnych lekcjach, ale któregoś wieczoru przyszedł mi do głowy pomysł o pójściu do szkoły muzycznej. 20-letnia dziewczyna, nie znająca nut, ze średnim pojęciem o muzyce poważnej, miałam się porwać na rozpoczęcie nauki gry na skrzypcach. Postanowiłam spróbować. Do 21 roku życia można zdawać egzaminy wstępne na II stopień PSM, jednak trzeba wykazać się umiejętnościami i wiedzą z sześciu lat stopnia pierwszego. Jak z teorią poszło gładko, tak z graniem było trudniej. W ciągu dwóch tygodni nauczyłam się grać ze słuchu koncert a-moll Bacha. I to z kasety jeszcze :)  Do dziś z uśmiechem nauczyciel wypomina mi ten egzamin i pytania: w jakiej grasz pozycji? -nie wiem. Jaka to nuta? -nie wiem. Jaki to klucz? -nie wiem. Nie wiem nic ale chcę!

Przyjęto mnie na altówkę. Pamiętam to uczucie – ogromnej radości i świadomości że oto zaczyna się najlepszy fragment dotychczasowego życia. Wiedziałam że będzie trudno. Że palce już nie te.. Normalnie dzieci zaczynają naukę gry na instrumencie razem z podstawówką, czy warto?.. Niosła mnie jednak chęć spełniania marzeń i determinacja. Komisja dawała mi dwa tygodnie. Chodziłam sześć lat, a dyplom zagrałam na piątkę z koroną.

Nie było jednak łatwo. Grania, czytania, śpiewania z nut, pisania dyktand – wszystkiego uczyłam się od podstaw. Spędzałam mozolne godziny nad materiałem podczas gdy rówieśnikom z klasy przychodziło to z ogromną łatwością. Wiele miesięcy zajęło mi wyleczenie się z porównywania z innymi, młodszymi ode mnie o kilka lat (!) dzieciakami które wyczyniały cuda na instrumentach, podczas gdy ja wspinałam się powoli do góry. Pamiętam zdziwienie ówczesnego dyrektora PSM na moim pierwszym egzaminie z grania. Kłócił się, nie chciał mi wierzyć że gram dopiero 3 miesiące.. Pamiętam też epizod z wibrowaniem. Ponieważ altowiolistów zawsze jak na lekarstwo, po 3 miesiącach grania wrzucono mnie w szkolny kwartet. Graliśmy kolędy. Nauczycielka w pewnym momencie z pełnym żalu głosem krzyczy: ale ty wibruj altówka, wibruj!! A ja stłumionym głosem zza altówki: pani profesor, ale ja nie umiem.. :) Dwa tygodnie później już umiałam.

Miałam też dużo szczęścia. Trafiłam pod skrzydła bardzo dobrych pedagogów, zarówno z przedmiotów teoretycznych, jak i grania. Nauczycielowi altówki nie potrafię wyrazić wdzięczności. Bo celem jego nauczania nie było jedynie interpretowanie utworów czy dobre granie techniczne. Nauczył mnie tworzyć z altówką całość, angażować się, wyrażać siebie przez muzykę. Najbardziej wryły mi się w pamięć lekcje kiedy gram, słyszę że nie wychodzi, a nauczyciel odkłada mój instrument i pyta `Gabi co jest`. Pokonaliśmy razem wiele wewnętrznych barier a uwieńczenie sześciu lat wspólnej pracy – czyli solowy dyplom, był ukoronowaniem jego pedagogicznego wysiłku i mojego regularnego ćwiczenia.

Czas szkoły muzycznej był okresem niezwykle intensywnym. Zajęcia w niej odbywały się niemal codziennie popołudniami. Oprócz tego pracowałam, udzielałam korepetycji, chodziłam na angielski i studiowałam w weekendy. A grać trzeba było dużo, kilka godzin dziennie. Grałam więc gdzie popanie: u znajomych, na studiach, w szkole, w górach.. Moi znajomi powyjeżdżali za granicę, pozakładali rodziny, własne firmy.. a ja biegałam do szkoły z instrumentem :) Nie żałuję ani chwili. Mimo tego iż nieraz po altówce lały się łzy, cenne godziny spędzone przy instrumencie zaowocowały, a ja cieszę się dziś z tytułu zawodowego muzyka.

Jestem przekonana że nie warto rezygnować z marzeń ani odkładać ich na później. I nigdy nie jest za późno na ich realizację. Każdy wysiłek przynosi owoc, a wiele możemy stracić wskutek tego, że przedwcześnie uznamy coś za stracone. A uczucie spełnienia jest jednym z piękniejszych jakie doświadczyłam.

Na koniec dodaję film z corocznego koncertu Gliwiczanie-Gliwiczanom z roku 2012, podczas którego miałam zaszczyt zagrać jedną z części mojego dyplomowego koncertu – I cz. Koncertu c-moll Jana Christiana Bacha. Z dedykacją dla wszystkich ludzi małej wiary - warto!


1 komentarz:

  1. fajnie czytać takie historie :)
    noo i zagrac coś z orkiestą :D

    OdpowiedzUsuń